Kiedy jeszcze wiedza z dziedziny chemii nie była tak rozwinięta jak dziś, wytwórcy pigmentów radzili sobie jak mogli. Ślimaczy śluz, bydlęcy mocz i... mumie to tylko niektóre z niezwykle oryginalnych (i przy okazji niezwykle obrzydliwych) surowców stosowanych do uzyskiwania wymarzonych odcieni.
Hyperallergic.com w swoim najnowszym raporcie zabiera nas w wędrówkę po świecie historycznych pigmentów, z których większość już dawno wymarła. Jedne okazały się toksyczne, inne – zbyt drogie, jeszcze inne zastąpione zostały otrzymywanymi w bardziej estetyczny sposób barwnikami.
Ekskluzywne i niebezpieczne
W XIX wieku pojawił się zielony pigment, nazywany od nazwiska odkrywcy zielenią Scheelego. Jego piękny kolor sprawił, że szybko zaczęto wykorzystywać go do barwienia farb, ubrań, elementów wystroju, świec, a nawet żywności. Do czasu. Wkrótce stało się jasne, że wodoarsenin miedzi (II), bo taka jest chemiczna nazwa tego związku, to trucizna. Setki ludzi padły jego ofiarą, a jednym z nich mógł być i sam Napoleon. Jego komnata była obficie przyozdobiona zielenią Scheelego, a we włosach byłego cesarza Francji znaleziono śladowe ilości arsenu, prawdopodobnie pochodzącego z toksycznych oparów farby. Oficjalnym powodem śmierci Napoleona był nowotwór żołądka, dziś natomiast wiadomo, że arsen może sprzyjać namnażaniu się tego typu komórek rakowych.
Inny pigment, który co prawda szkodliwy nie jest, ale praktycznie wyszedł z użycia z powodu swojej ceny, to Lapis Lazuli. Jego źródłem jest błękitna skała wydobyta po raz pierwszy na terenie dzisiejszego Afganistanu w VI w. n.e. Był to ulubiony pigment możnych w czasach renesansu. Dziś wciąż można go nabyć, ale 5 gramów tej drogocenności kosztuje ok. 360$.
Baśnie i legendy z naturą w tle
Historyczne pigmenty były często pochodzenia zwierzęcego (lub też powszechnie tak uważano). Wymarłe już ślimaki żyjące w starożytnym mieście fenickim Tyr stały się źródłem tzw. purpury tyryjskiej, czyli dibromoindygo. Suszone na słońcu ślimacze ciałka pozwalały uzyskać różne odcienie fioletu, w zależności od tego, jak długo wystawione były na działanie promieniowania słonecznego. Ostatecznie wytwarzania pigmentu zaprzestano, bo pochłaniało ono ogromne ilości ślimaków.
Smocza krew to pigment, który, jak wierzyli nasi przodkowie, pochodził rzeczywiście ze zmieszania krwi słonia i smoka. W rzeczywistości otrzymywano go z rosnącego w Azji i Afryce gatunku drzewa, wizja bójki między potężnym słoniem a ziejącym ogniem potworem była jednak tak sugestywna, że żaden z kupujących nie odważył się podważyć pochodzenia barwnika.
Innym intrygującym przykładem jest błękit Majów. Stosowany w starożytności przez tę grupę etniczną pigment otrzymywany z liści indygowca i naturalnej gliny był przez długi czas zagadką dla naukowców, wykazywał bowiem nieprawdopodobną trwałość. Według niedawnych odkryć sekretem jego właściwości jest temperatura, w jakiej jest wytwarzany. Ścisłe jej dostosowanie w poszczególnych etapach „produkcji” gwarantowało mu długowieczność.
Niesmaczne pomysły
Na deser zostawiliśmy największe smaczki. Niegdyś dużym uwielbieniem wśród artystów cieszył się brązowy malarski pigment zwany Mummy Brown. W przeciwieństwie do Smoczej Krwi nie jest to tym razem nazwa bez pokrycia – do jego otrzymywania wykorzystywano prawdziwe egipskie mumie! Uzyskany z nich proszek mieszano z kilkoma dodatkami i pigment gotowy. Kiedy jednak mumii zabrakło, zabrakło i pigmentu…
Całe szczęście, jest jeszcze bydlęcy mocz! Aby miał piękny żółty kolor, krowy w indyjskiej prowincji Bihar karmi się tylko liśćmi mango i wodą. Tak niewiele trzeba, by wyprodukować sławną indyjską żółć.
Na tym barwnym tle chemia wydaje się zbawienną zdobyczą cywilizacji…
Jeszcze więcej niezwykłych historii o pigmentach na stronie hyperallergic.com.
Na podstawie: paintsquare.com